Ebro

O wyjeździe nad Ebro rozmawialiśmy wiele razy ale wciąż odkładaliśmy ten pomysł „na później”. Na początku października zadzwonił Jarek: ”zamówiłem hotel, jest jedno miejsce, jedziesz?”. Szybka decyzja - Tak. Następnego dnia pojawiają się wątpliwości: czy dam radę się przygotować w ciągu tygodnia i ta kilku dziesięciogodzinna podróż samochodem.

Ale „rybki” zwyciężyły. W sobotę rano spotkanie w Warszawie, pakowanie i w drogę. Przed nami 2680 km. Samochodem jadę ja, drugi Waldek i wspomniany Jarek. Wojtek i Zosia polecieli samolotem z Warszawy do Bratysławy, a ze stolicy Słowacji do Barcelony. Tam wynajęli samochód i ruszyli w kierunku Caspe. Tymczasem my połykaliśmy kilometry.

Najpierw do granicy, później niemieckie autobany, Francja wzdłuż Lazurowego Wybrzeża Pireneje, i wreszcie Hiszpania. Za Barceloną miałem dogonić Wojtka i robiłem to tak sumiennie, że nikt z nas nie zauważył kiedy wyprzedziłem wynajętą renówkę, która oczywiście przegapiła zjazd do Caspe. Gdy się już odnaleźliśmy wspólnie ruszyliśmy do celu.









Po drodze zatrzymaliśmy się w Mequinęzie, to mała miejscowość nad dopływem Ebro. W miejscowym sklepie kupujemy kilka worków peletu zanętowego, wiaderko peletu z otworem - haczykowego oraz halibutowy dip. Wyobraźcie sobie ten cudowny aromat w samochodzie. Cena peletu po przeliczeniu na kilogram to około 8 złotych , a u nas kilogramowa paczka przyzwoitego peletu trzy dychy.

Wspomniany sklep to też oryginalne zjawisko. Potężny hangar ustawiony w skalnym wyrobisku. Ceny 20-30% wyższe niż w Polsce. Wędki, kołowrotki, przynęty i cała reszta wyrażanie skierowana na sumy karpie i sandacze.

Serpentynami, przez zapory wzdłuż wijącej się rzeki dojeżdżamy do Caspe. Ebro to górska rzeka, którą spiętrzono kilkoma zaporami tworząc zbiornik retencyjny. Rozlana szeroko wśród gór robi dziwne wrażenie. Wysokie skały i szeroka rzeka – nie pasuje.

Dojeżdżamy do celu czyli małej miejscowości o nazwie Poblado de Pescadoros (Wioska Rybacka). Kilka uliczek, dwie knajpki, port z kilkunastoma łodziami. Wśród skał i zieleni około trzydziestu stłoczonych nad brzegiem domów. W większości są puste i pozamykane.

Wygląda na to, że już po sezonie urlopowym. Nasza kwatera to trzypokojowy segment z dużą łazienką i trochę małą kuchnią. Na parterze w pełni wyposażone pomieszczenie do sprawiania ryb, przechowywania żywców i innych przynęt, lodówki, zamrażarki, a nawet elektryczna wciągarka do patroszenia dużych sumów.

Nasi sąsiedzi to Niemcy i Austriacy. Co ciekawe i jedni i drudzy przyjechali łowić tu sandacze, do sumów nawet „ nie podchodzili’. Żona właściciela to Polka, a więc komunikacja ułatwiona. Z angielskim u tubylców cienko. W porcie czekały na nas dwie łodzie. Były to aluminiówki z 15-konnymi silnikami, z 15-metrowymi cumami na końcu których zamiast kotwic wisiały bańki po oleju ze żwirem. Paliwo trzeba dokupić.

Pierwszy dzień poświęciliśmy na łowienie sandaczy. Oczekiwania były ogromne, sandacze nie. Trudno było je znaleźć, a jak już na nie trafiliśmy to silne wietrzysko zdmuchiwało nas z łowiska po kilku chwilach. Krótkie linki cumy nie dawały rady utrzymać nas w miejscu. Kilka czterdziestek i pięćdziesiątek to nie to po co tu przyjechaliśmy. Zlani falą, zmarznięci (w Hiszpanii !) wracamy do portu. Jutro będzie lepiej.









Rano ruszamy na spotkanie z Aleksandrem. Jest on przewodnikiem wędkarskim. To niemiecki wędkarz, który piętnaście lat temu przyjechał nad Ebro i został. Nie mieliśmy w planach zatrudniać przewodnika ponieważ Jarek łowił tu już 3 razy, ale Aleksander sam nas zaprosił – miał wolny dzień, a i tak miał się spotkać z Jarkiem, który przywiózł mu kilka kartonów fishunterów. Te gumy wśród miejscowych spinningistów są bardzo popularne.

Spotykamy się na łowisku i od razu zabieramy się do roboty. Zwracam uwagę na dokładne wykonanie zestawów. Aleks używa trzymetrowych, dwuskładowych wędek o wyrzucie 200-300 gram i kołowrotków Penna mieszczących 300 metrów plecionki o średnicy 50. Nasz sprzęt to wędki Mikado o długości 2,7 i kołowrotki Mikado Mariner 8 i 9 tysięcy. Plecionka też nieco delikatniejsza. Ciężarki w kształcie stożków zamocowane na specjalnych systemikach pozwalających na szybki montaż. Haczyki wbrew logice(?) całkiem nie duże, nie przekraczały średnicy peletu , tj. około 3 cm.

Przed wywiezieniem zestawów losujemy kolejność holowania. Zbrojenie dość proste. Trzeba dobrać długość bocznego troka tak by nanizać cztery, pięć przewierconych peletów. Na ostatnim zaciska się pętelkę, którą kończy się boczny trok. Pozostały luz likwiduje się owijając plecionkę na haku. My dodawaliśmy jeszcze rosówkę.











Aleksander na łowisku ma ustawione dwa znaczniki główny i zapasowy. Dzisiaj łowimy na głównym, czyli częściej zanęcanym. Zestawy wywozimy kolejno na odległość ok. 160-180m. Po spuszczeniu zestawu na dno następuje nęcenie. Zabawa polega na tym by mimo prądu i wiatru 5 litrów peletu wylądowało tuż obok zestawu, a przecież dochodzi jeszcze 15-18 m głębokości.

Najdziwniejszy zwyczaj następuje po nęceniu. Sternik łodzi na pełnym gazie wykonuje kilka ósemek. To hasło dla sumów „podano do stołu”. Kolejne zestawy wyjeżdżają w kierunku znacznika. Wędki, a więc i zestawy oddalone są od siebie o 2,5-3m. Pierwsza myśl – splączą się podczas holu. Przez pięć dni stało to się tylko raz. Równie ważne jak wywożenie jest umiejętne wypuszczanie plecionki z kołowrotka. Prąd i wiatr na siłę chcą zrobić na naszej plecionce „balona”. Zadaniem trzymającego wędkę jest naprężenie plecionki (wyrwanie jej z wody) tuż przed spuszczeniem zestawu na dno. Robi to na sygnał z łodzi.

Po kilku próbach całą akcję mamy już opanowaną perfekcyjnie. Otwieramy dobre wino siadamy wygodnie i czekamy. Po 20 minutach jedna z wędek kłania się. Zacięcie i zaczyna się zabawa. Waldek wskakuje na łódkę i wraz z Aleksem wypływają za uciekającym sumem.







Po 30 minutach sum jest już na macie. Szybko bo to „tylko” 48 kg, a sprzęt przewidziany jest na dwa razy większe okazy. Po ważeniu ryba odpływa. Kolejne branie, walka i znów ryba na brzegu.


















Teraz to Wojtek jest mistrzem -75 kg. Następny hol przeznaczony był dla Jarka ale widząc moją niecierpliwość postanowił wielkodusznie zamienić się ze mną kolejnością. Jako weteran wypraw nad Ebro miał już kilka sumów na wędce. Gdy się czeka na ”swojego" suma czas zaczyna płynąć wolno, bardzo wolno. I oczywiście w momencie brania polazłem coś zjeść. Jarek zdążył dobiec do wędki i zaciąć. Oddaje mi wędkę ,wskakujemy do łódki i zaczyna się jazda.

Przez długi czas hol przebiegał dość schematycznie: ja w pocie czoła wybierałem 10 -15 metrów plecionki, a sum w kilka sekund moją zdobycz bez wielkiego trudu odbierał i od nowa. W czasie holu zwróciłem uwagę, że sterujący łodzią Aleksander uparcie napływa sumowi „nad głowę”. Kila razy proszę żeby odpłynął na kilkadziesiąt metrów w bok, a on tylko że jest „sehr gut”. W końcu odpływa. Teraz walka jest skuteczniejsza. Po kolejnych 20 minutach czuję, że zaczynam uzyskiwać przewagę.

Jednocześnie zmęczenie pojawia się i u mnie. Ręce słabną, a z wysiłku przed oczami pojawiają się dziwne plamki. Chyba poproszę o pomoc. Ale w tym momencie dostrzegam węzeł łączący plecionkę z sześciometrowym przyponem. Zmęczenie znika. Teraz nie odpuszczę. Jeszcze kilka minut i Aleks wciąga rybę do łodzi. Triumfalny powrót, ważenie, zdjęcia i do wody. Waga-68kg.











Tego dnia jeszcze Jarek spróbował swoich sił, ale zestaw nie wytrzymał. Myślę, że jako weteran chciał nam pokazać jak szybko można wyholować suma tyle ,że na haku też był weteran zaprawiony w takich zapasach. Wracamy do hotelu. Wojtek jako król łowów stawia kolację w pobliskiej knajpce. Owoce morza zawsze budziły u mnie mieszane uczucia ale tym razem przekonałem się, że dobrze przyrządzone i świeże, popite winem mogą zastąpić kawałek przyzwoitej wędliny.

Następnego dnia zmieniliśmy łowisko ale tylko o około 80m. Na naszym wczorajszym Aleksander przygotował stanowisko dla umówionych klientów. Brania są niemal natychmiast. Ale tylko na nasze wędki. U sąsiadów Niemców do południa spokój. Aleksander zmieniał przynęty, donęcał, a łowiliśmy wciąż my. Gdy, jak sam później wspominał, honor jako przewodnika zawisł już na cieniutkiej żyłce, sumy zlitowały się. Brania zaczęły się i u nich. I to na trzech wędkach jednocześnie. Ale nasze ryby były większe. Nikt jednak dzisiaj nie przekroczył 60 kg.



















Co przyniesie czwartek? Cały środowy wieczór spędziliśmy na wymianie spostrzeżeń i na planowaniu jutrzejszych połowów. My wam (sumom) pokażemy!!! No i pokazaliśmy. Co jeden to większy. Pierwszy 35kg, drugi 49, potem 58 Jarka i wreszcie mój 75 kg i godzina walki. Tym razem postanowiłem, że powalczę z brzegu. Decyzja dość ryzykowna przy tak dużym okazie. Najtrudniej było wyciągnąć go z głębiny na skalną półkę. Później było z górki. Tyle, że pod koniec rozum nadal kazał rękom pracować, a one coraz bardziej miały go w ----- no wiecie gdzie.












Gdy wreszcie sum był na brzegu położyłem się obok niego dobrą chwilę wyrównywałem oddech. Myślę ze ryba robiła to samo. Fotki i do wody. Byłem pewien, że to ja stawiam dziś kolację, ale myliłem się grubo. Było jeszcze jedno branie i to jakie. Zacina Wojtek i zaczyna się jazda. Z początku mała panika bo odjazdy nieziemskie. Wskakujemy do łodzi w ostatniej chwili. I zaczyna się to co nazwałbym rzemiosłem wędkarskim.

Ciężka siłowa walka urozmaicona całą gamą sztuczek jakich sumisko nauczyło się w swoim niewątpliwie długim życiu. Ale myślę że ryba trafiła najgorzej jak mogła wybierając za przeciwnika Wojtka. Oprócz niewątpliwie sporych umiejętności wędkarskich i doświadczenia (łowił nawet marliny), Wojtek dysponował najlepszą z nas kondycją wypracowaną żmudnie na siłowni. Po dobrej godzinie poszły bąble.

Jeszcze 15 minut i jest przy lodzi. Bydle!!! Teraz mam okazję przez chwilę potrzymać go na kiju ponieważ Wojtek postanowił sam wciągnąć go do łódki. Bez rękawiczek (zostały na brzegu) wkłada dłonie w paszczę suma i czerwony z wysiłku wciąga go na siebie. Wracamy na brzegu zbiegowisko. Każdy chciał zobaczy i sfotografować trofeum. Podczas próby zważenia nasza mata pęka i trzeba było sporo się nakombinować by wreszcie obwiązanego jak baleron podwiesić suma pod wagą. 95kg i ogon na ziemi.

Jeszcze jedna próba i zgodni uznajemy: jest stówka. Jeszcze tylko mierzenie i do wody. Teraz dopiero zauważam, że ręce Wojtka są pokrwawione. Rybka zamknęła buzię. Jeszcze Zosia wyciągnęła siedemnastkę i koniec na dziś. Nakręceni wynikami już widzimy jutrzejsze potwory.













W piątek na naszych łowiskach było pełno Rumunów. Na jednego przypadało po 5-7 wędek. Nasze znaczniki gdzieś zniknęły, na brzegu bajzel i wrzaski. Stanęliśmy 200m dalej, tak bez sensu. Ani jednego brania, ale u Rumunów też nic i to nas satysfakcjonuje. Łowią tu bez zezwoleń, mordują wszystko i w każdej ilości. Hiszpanie nie mogą sobie dać z nimi rady. Pomyślałem o naszych w Anglii i zrobiło mi się smutno.

Myśleliśmy o przedłużeniu pobytu do soboty, ale w tej sytuacji to baz sensu. Szkoda, że tak fajna wyprawa kończy się takim niesmakiem. Już tylko 30 godzin jazdy i dom. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę.
tekst: Waldek Ciok
zdjęcia: Waldek Ciok
Jarosław Danielak
Wojciech Kurowicki
Zosia
Waldek Kobryński

Komentarze

  1. Świetna wyprawa, piękne ryby, ciekawie napisana relacja. W sam raz na poniedziałkową poranną kawę, a raczej dwie kawy ;)

    Gratuluję ryb, wyjazdu i szacunku dla sumów który widać na zdjęciach! Wielkie brawa! Panie Waldku - życzę Panu tej stówki przy następnym wyjeździe! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zbytnio nie rozumiem co znaczy o naszych w Anglii ,ja lowie na tamizie i zadnej ryby jeszcze nie wzielem i nie zamiezam wziasc .A co lebsze znam wielu wedkarzy co wypuszczja wszystkie ryby,jak ktos by nie wiedzial to jest tu kara 1000 funtow na zabranie ryby plus 200 za kazdy kilogram.Czytam ten artykol bo pod koniec czerwca wybieramy sie ekipa na na ebro caspe i napewno nie zabiezemy zadnej ryby!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Może autor miał na myśli to: "Polacy kradną ryby?", a może to: "Polacy i Rumuni zostawcie nasze karpie!". Nie ma co się obruszać, zwłaszcza jak sami postępujemy inaczej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz