Co roku, od kilku lat, rozpoczynam sezon 24 godzinną wyprawą na sumy. Co roku też tradycyjnie na tej wyprawie pieprzy mi się silnik. Jeden, jedyny raz w sezonie, ale ma to miejsce właśnie wtedy. Przezornie klucz oczkowa, długa, wąska "10" zostawiłem teraz w łódce. Co prawda nie można tu mówić o uszkodzeniu, bo spada zawleczka od cięgna - mam wtedy "na biegu" i mam odcięty zapłon - rozrusznik nie kręci. Poprzednio, w okolicy Drozdowa, ratowała mnie żona dowożąc wspomniany klucz, obecnie zholował mnie Marcin.
Jednak nie z tego powodu tegoroczna wyprawa zapadła w pamięć. Dosyć mocno zmienił mi się w tym roku rozkład zajęć zwanych: "praca" i na dwa dni przed 1 lipca dowiedzieliśmy się, że wyjazd jest 2 lipca. A że daleko to wyjazd w nocy. Wyprawa stanęła pod znakiem zapytania, ale postanowiliśmy zmienić układ z dzień + noc na noc + dzień.
Wszak wiadomo, że duży sum bierze o godzinie 21 i o 3 w nocy. Może i nie ma to jakiś naukowych, ichtiologicznych przesłanek - ale już nie raz właśnie o 2-3 w nocy coś zabrało wędkę (raz zabrało, ale na szczęście się nie zacięło i po przeoraniu dna, udało się ją szczęśliwie wyciągnąć; drugi raz szczęśliwie refleks zadziałał).
Trochę głupio bo początek wyprawy wypadł w okresie, ale myślę, że bez tragedii, prapremiery w czerwcu czy maju nie mam w zwyczaju robić, poza tym siła wyższa, a i chcica duża. Zresztą plan był łowić sandacze, bo mieliśmy je namierzone. A pierwszo-lipcowe sumy nigdy nie były udane. Reasumując: sumy mieliśmy namierzone od jakiegoś pół miesiąca, wytypowane 4-5 miejsc bankówek - tam gdzie widać było na echu lub były wcześniej na spina podczas sandaczy (jeden był nawet spory bo plecionka na długości 180 cm w śluzie - ale nie wyjęty...) i kilka miejscówek „na pół godz”.
Samo wytypowanie miejscówki przy obecnym zaniku wody w rzece nie jest jakoś specjalnie trudne - wszędzie w miejscach potencjalnie pachnących sumem / sandaczem jakieś kontakty były, czy to w górze czy też w dole. Po prostu nie mają zbytnio gdzie pływać. Z racji wcześniejszych kontaktów z sandaczami na tych łowiskach jako pierwsze do wody poszły sandaczówki. Jednak nic się nie działo i około godziny 21:00 (a więc po "indiańskim końcu dnia" - jak to napisał ktoś u Tomka na portalu) nie wytrzymałem i puściłem sumówkę na podwodną górkę: poszła normalnie z gruntu bez żadnych udziwnień, typu podwodne spławiki, itp, na kant z 2m na jakieś 4,5 m.
Po niecałej pół godzinie, wędka się przygięła, bez żadnych szarpnięć i zaczęło iść z wolnego biegu. Cięcie to już chyba odruch bezwarunkowy w takiej sytuacji. Od razu było wiadomo, że ryba jest duża. Właściwie to cięcie (z całej pary !) a węda stoi, a nawet więcej idzie i to całkiem nieźle w drugą stronę! Po mniej więcej 10m stop. I na szczęście wtedy założyłem gulałę na dolnik wędki i mogłem się odpowiednio zaprzeć.
Ryba zaczęła płynąć w moją stronę, więc mówię do kumpla, że nie jest duży tylko miał spida w początkowej fazie, ale jak zacząłem zwijać na chama (preferuję hol siłowy) pokazał siłę! Nie przypuszczałem, że ryba może mieć tyle pary! Każdy sumiarz widział w necie filmik gdzie gościu mocował się z sumem 2,5 m przy trzcinach - momentami tak to wyglądało, a przynajmniej ja miałem takie wrażenie!
Miałem już kilka dużych sumów 160 i 170+ ale ten zapie....lał cały czas, bardzo silnie i przy samym dnie. Żartuję, że może pęknie dwójka! Paweł wtedy momentalnie zwinął kotwicę i heja, przyciąganie łódki do suma – w takiej właśnie kolejności. W końcu podszedł do powierzchni i przyciągnąłem go do łódki. Dostał klapa w łeb i pocisnął jeszcze raz do dna, ochlapując kumpla całego. Po kolejnym podciągnięciu do łajby, Paweł łapie suma za uchwyt (czyli za szczenę) i trzyma.
Otwieram kabłąk, łapię obok i wciągamy rybsko do łódki. On w rękawiczkach, a ja bez – trzyma mnie adrenalina (na szczęście nie kłapnął wtedy – dłoń w miarę cała)! Duży jest! Co ciekawe jest bardzo ładny - bez zniekształceń i pijawek. Płyniemy do brzegu cyknąć parę fotek.
Mierzymy: miarka na górnej szczęce pokazuje 201-202 cm, a na dolnej jakieś 205 cm. Czyli jest! kolejny level zaliczony. Cieszę się jak dziecko. Właściwie to mógłbym wracać do domu. Sam hol trwał dosyć krótko: ok 15 min, był wybitnie siłowy, sprzęt: linka główna - 80 LB, przypon 160 LB, hak VMC 6x wzmacniany 6/0, Slammer 760 LL, kij Robinson Power Stick - 5 letni, ze ścianką grubości 2mm (wytrzymał sprzęgło w slammerze 760 na maxa), dzięki czemu ryba odpłynęła w dobrej kondycji.
Trochę niesmak, bo w okresie, ale znowu myślę, że bez szkody, bo na 2 i pół godziny przed jego rozpoczęciem. Na drugi dzień, w samo południe, Paweł łowi 140 cm, były jeszcze dwa metraki i czterdzieści cm.
Wypad wyjątkowo udany. Poza tym, że spaliliśmy się na słońcu. Niestety z racji nowych obowiązków ten sezon będzie wyjątkowo krótki - łódka z końcem lipca wyjeżdża z wody. Łowiliśmy właściwie na wszystko, większe padły na żywca, średni na jętkę, i nawet pijawki przyniosły gluta. Łowiliśmy we wszystkich wytypowanych miejscówkach (z 10 km wody) i właściwie tylko na dwóch nie było ryb lub brań.
Zapraszamy do naszej galerii wędkarskiej.
Jednak nie z tego powodu tegoroczna wyprawa zapadła w pamięć. Dosyć mocno zmienił mi się w tym roku rozkład zajęć zwanych: "praca" i na dwa dni przed 1 lipca dowiedzieliśmy się, że wyjazd jest 2 lipca. A że daleko to wyjazd w nocy. Wyprawa stanęła pod znakiem zapytania, ale postanowiliśmy zmienić układ z dzień + noc na noc + dzień.
Wszak wiadomo, że duży sum bierze o godzinie 21 i o 3 w nocy. Może i nie ma to jakiś naukowych, ichtiologicznych przesłanek - ale już nie raz właśnie o 2-3 w nocy coś zabrało wędkę (raz zabrało, ale na szczęście się nie zacięło i po przeoraniu dna, udało się ją szczęśliwie wyciągnąć; drugi raz szczęśliwie refleks zadziałał).
Trochę głupio bo początek wyprawy wypadł w okresie, ale myślę, że bez tragedii, prapremiery w czerwcu czy maju nie mam w zwyczaju robić, poza tym siła wyższa, a i chcica duża. Zresztą plan był łowić sandacze, bo mieliśmy je namierzone. A pierwszo-lipcowe sumy nigdy nie były udane. Reasumując: sumy mieliśmy namierzone od jakiegoś pół miesiąca, wytypowane 4-5 miejsc bankówek - tam gdzie widać było na echu lub były wcześniej na spina podczas sandaczy (jeden był nawet spory bo plecionka na długości 180 cm w śluzie - ale nie wyjęty...) i kilka miejscówek „na pół godz”.
Samo wytypowanie miejscówki przy obecnym zaniku wody w rzece nie jest jakoś specjalnie trudne - wszędzie w miejscach potencjalnie pachnących sumem / sandaczem jakieś kontakty były, czy to w górze czy też w dole. Po prostu nie mają zbytnio gdzie pływać. Z racji wcześniejszych kontaktów z sandaczami na tych łowiskach jako pierwsze do wody poszły sandaczówki. Jednak nic się nie działo i około godziny 21:00 (a więc po "indiańskim końcu dnia" - jak to napisał ktoś u Tomka na portalu) nie wytrzymałem i puściłem sumówkę na podwodną górkę: poszła normalnie z gruntu bez żadnych udziwnień, typu podwodne spławiki, itp, na kant z 2m na jakieś 4,5 m.
Po niecałej pół godzinie, wędka się przygięła, bez żadnych szarpnięć i zaczęło iść z wolnego biegu. Cięcie to już chyba odruch bezwarunkowy w takiej sytuacji. Od razu było wiadomo, że ryba jest duża. Właściwie to cięcie (z całej pary !) a węda stoi, a nawet więcej idzie i to całkiem nieźle w drugą stronę! Po mniej więcej 10m stop. I na szczęście wtedy założyłem gulałę na dolnik wędki i mogłem się odpowiednio zaprzeć.
Ryba zaczęła płynąć w moją stronę, więc mówię do kumpla, że nie jest duży tylko miał spida w początkowej fazie, ale jak zacząłem zwijać na chama (preferuję hol siłowy) pokazał siłę! Nie przypuszczałem, że ryba może mieć tyle pary! Każdy sumiarz widział w necie filmik gdzie gościu mocował się z sumem 2,5 m przy trzcinach - momentami tak to wyglądało, a przynajmniej ja miałem takie wrażenie!
Miałem już kilka dużych sumów 160 i 170+ ale ten zapie....lał cały czas, bardzo silnie i przy samym dnie. Żartuję, że może pęknie dwójka! Paweł wtedy momentalnie zwinął kotwicę i heja, przyciąganie łódki do suma – w takiej właśnie kolejności. W końcu podszedł do powierzchni i przyciągnąłem go do łódki. Dostał klapa w łeb i pocisnął jeszcze raz do dna, ochlapując kumpla całego. Po kolejnym podciągnięciu do łajby, Paweł łapie suma za uchwyt (czyli za szczenę) i trzyma.
Otwieram kabłąk, łapię obok i wciągamy rybsko do łódki. On w rękawiczkach, a ja bez – trzyma mnie adrenalina (na szczęście nie kłapnął wtedy – dłoń w miarę cała)! Duży jest! Co ciekawe jest bardzo ładny - bez zniekształceń i pijawek. Płyniemy do brzegu cyknąć parę fotek.
Mierzymy: miarka na górnej szczęce pokazuje 201-202 cm, a na dolnej jakieś 205 cm. Czyli jest! kolejny level zaliczony. Cieszę się jak dziecko. Właściwie to mógłbym wracać do domu. Sam hol trwał dosyć krótko: ok 15 min, był wybitnie siłowy, sprzęt: linka główna - 80 LB, przypon 160 LB, hak VMC 6x wzmacniany 6/0, Slammer 760 LL, kij Robinson Power Stick - 5 letni, ze ścianką grubości 2mm (wytrzymał sprzęgło w slammerze 760 na maxa), dzięki czemu ryba odpłynęła w dobrej kondycji.
Trochę niesmak, bo w okresie, ale znowu myślę, że bez szkody, bo na 2 i pół godziny przed jego rozpoczęciem. Na drugi dzień, w samo południe, Paweł łowi 140 cm, były jeszcze dwa metraki i czterdzieści cm.
Wypad wyjątkowo udany. Poza tym, że spaliliśmy się na słońcu. Niestety z racji nowych obowiązków ten sezon będzie wyjątkowo krótki - łódka z końcem lipca wyjeżdża z wody. Łowiliśmy właściwie na wszystko, większe padły na żywca, średni na jętkę, i nawet pijawki przyniosły gluta. Łowiliśmy we wszystkich wytypowanych miejscówkach (z 10 km wody) i właściwie tylko na dwóch nie było ryb lub brań.
Piotr Sikorski
Zapraszamy do naszej galerii wędkarskiej.
Komentarze
Prześlij komentarz