Zew morza?

Pierwszy raz był siedem lat temu. Ciągnęli kamraci, ciągnęli, wreszcie wyciągnęli. Ś.p. Maciek Ogrodzki, wówczas redaktor naczelny WŚ, zadzwonił któregoś wieczora, ok. dwudziestej drugiej.
- Dalej chcesz na dorsze jechać? – pyta.
- No jasne!
- No to o dwunastej jesteś u mnie.
- Kurde, nie wyrobię się. Przed południem mam do załatwienia sprawę, nie wiem, o której skończę.
- Jakie przed południem? O północy jesteś u mnie, za dwie godziny!
- Ale sprzętu nie mam, ledwie parę pilkerów!
- Się nie martw, wszystko jest. Przyjeżdżasz czy nie?

Po godzinie byłem spakowany. Wezwałem taksówkę. U Maćka zameldowałem się kwadrans przed czasem. Jeszcze tylko kurs do Śródmieścia, gdzie zbierała się cała ekipa – siedmiu czy ośmiu. Na dwa samochody. I start – kierunek Łeba, na katamaran „Kubuś”.
Wyjście w morze o 6.30. Zdążymy??? A jak nie? Trasa Gdańska nie była jeszcze tak bardzo zapchana ciężarówkami. Więc nie było problemu, byśmy jechali ze średnią prędkością ok. 140 km/h. Jeszcze wystarczyło czasu na szybkie śniadanie w jakimś barku na stacji benzynowej.

Choroba morska? Bałem się, że dopadnie. Tuż po wyjściu z portu, gdy zaczęło bujać, poczułem się nieswojo. Ale stanęliśmy w kilku, zagadaliśmy się. I zapomniałem, że należy się bać. Nie ruszyło nawet wtedy, gdy morze się rozhuśtało. Na tyle, że czasem, gdy kuter wpadał w dół między falami, szczyty najwyższych z nich zdawały się wisieć nam nad głowami.

Po kilku miesiącach znowu planowana Łeba. Mistrzostwa Polski w dorszowaniu. Znów Maciek mnie ciągnie. Będziemy robić obsługę prasową, a przy okazji połowimy nieco. Niestety. Kilka dni wcześniej paskudnie połamałem nogę. W dniu wyjazdu leżakowałem sobie na szpitalnym łóżku, z kopytem na wyciągu. Maciek pojechał sam. Nie dojechał:(

Dogadałem się z sąsiadem. Wędkarz pełną gębą. Większość życia spędził w Słupsku. Wędkarz – multiinstrumentalista. Trociaż, pstrągarz, dziesiątki wypadów na morze, na rybackich kutrach, zanim o dorszowaniu usłyszała wędkarska Polska. Ech, co ja się nasłuchałem! Co ja się naoglądałem sztucznych przynęt – samoróbek, pamiętających lata ’60 ub.w. Co żeśmy się nagadali podczas krótkich wypadów na okoliczne łowiska! Umawialiśmy się na wypad nad morze, umawialiśmy… Byłem ze trzy razy, ale wspólnych terminów nie dało się zgrać. Niestety, dopiero w ostatniej chwili się dowiedziałem, jaki był prawdziwy powód. Dlaczego, jeśli wyskakujemy w pobliże, Lech już tylko na DS., czasem na spławik. On, zapalony spinningista. Nowotwór okazał się silniejszy:(

Potem – było kilka wyjazdów, kilka różnych jednostek. Warunki różne, efekty też różne. Kamraci podchwycili, też zaczęli jeździć. Nie raz żeśmy się zastanawiali nad sensownością. Podróż, zakwaterowanie na miejscu, żarełko w knajpie, wejście na pokład – sporo to kosztuje. W dodatku więcej czasu spędza się w podróży niż na pokładzie. Ale… to ciągnie. I to jak!

Czemu ciągnie?

Nie wiem. Na morzu nie posiedzę do świtu przy ognisku, nie obudzę się o świcie. Nie posłucham, jak słowiki japy drą po krzakach, jak świerszcze im wtórują, jak żurawie żeglują gdzieś pod gwiazdami, przejmującym klangorem oznajmiając swoją obecność. Nie usłyszę, jak skowronki koncertują pod niebem przez cały dzień. Nie poczuję zapachu ziół, poszumu trzcin, zapachu ogniska, smaku kiełbasy czy innego mięsiwa pieczonych nad żarem, smaku ziemniaków pieczonych w popiele… Tylko mewy się śmieją, tylko wiatr poświszczy. Wokół tylko widnokrąg nad sfalowaną powierzchnią…

Jest jednak to COŚ. Gdy już łajba wyjdzie za główki portowe, gdy wiatr owieje, gdy dziób wejdzie w wyższą falę i zaraz słone krople osiądą na twarzy, gdy po pokładzie przeleje się fala, nogi mocząc, gdy wiatr się rozhula, pogrywając jękliwie w olinowaniu…
Dopóki nie napłynie się na pierwsze łowisko, prawie wszyscy na sąsiednich stanowiskach już się znają, już są na TY. Łażą ludziska, przynętami się chwalą, czasem wymieniają. Porównują sprzęt, pytają o ceny, o walory, sącząc piwo leniwie wspominają… Jest jednak w tej leniwości jakaś ukryta nutka radosnego dreszczyku. A i niepewności. Ciekawe, jak dzisiaj będzie – co parę minut ktoś się głośno zastanawia. Co chwila ktoś nagabuje szypra, czy na płytkie idziemy, czy na głębokie. Jak z siłą wiatru, o szybkość dryfu chodzi. Żeby dobrać odpowiedni pilker. Jeszcze zaduma – „parasolka” czy coś tobiaszopodobnego? Taki kolor czy inny? Podglądamy sąsiadów, może ktoś więcej wie, coś doradzi…

Aż wreszcie słychać, że silnik zwolnił obroty. Po kilwaterze widać, że zmieniamy kurs. To sternik ustawia krypę burtą pod wiatr, napływa. Pilnie zerkając na wskazania GPS i echosondy. Naraz kończą się pogaduchy, ludziska biegną na stanowiska. Chwytają za wędki. Jeszcze ostatni rzut oka na sprzęt, czy wszystko w porządku. Wreszcie odzywa się pierwszy buczek! Wolno łowić, pilkery w dół!

To jest to, na co czasem się czeka wiele miesięcy, niekiedy lat. Naraz zapominamy, że przelewająca się przez pokład fala opłukuje nam nogi. Że kołysze łajbą, że wiatr gwiżdże. Brzuch oparty o reling, kabłąk otwarty. Patrzymy, czy już linka przestała się wysnuwać, czy przynęta doszła do dna. Jest, doszła! To teraz poderwać ją, rytmicznie, w różnych tempach. Góra, dół… Jest! Siedzi! Kilka minut ciężkiego „pompowania” wędziskiem, wreszcie marmurowa piękność trafia do skrzynki. Uff! Nie zejdę z zerem! A jaka wyżerka będzie pyszna! Gdzież tym mrożonym płatom z hipermarketu do delikatności i smaku świeżego, własnoręcznie złowionego dorsza!

Dwa buczki, pilkery z wody. Jeszcze czasem ktoś zawoła, że jest ryba. Ostatni szczęśliwiec właśnie holuje, sternik czeka na podebranie ryby. Idziemy na następne łowisko. I… znów stoję przy relingu, chciwie rozglądając się wokół. Nie mogąc się doczekać kolejnego, pojedynczego sygnału. Już w nosie mam, że nie chciało mi się zabrać gumiaków, więc w butach mokro. Że wiatr usiłuje ukraść mi czapkę. Czekam tylko na kolejny sygnał. Inni też czekają. Rozmów niewiele, prawie każdy sprawdza, czy z zestawem wszystko w porządku. Czy linka się nie postrzępiła, czy węzeł nienaruszony, czy kotwiczka się nie stępiła…
Kto chce, może zajrzeć do sterówki. Zza pleców sternika pogapić się na ekran echosondy, GPS, radaru, posłuchać, o czym gadają przez radio z sąsiednimi jednostkami, kawy czy herbaty się napić. Lecz nie wszyscy zaglądają. Część nieprzerwanie okupuje burty, z niecierpliwością czekając na kolejne napłynięcie. Jakby w amoku jakimś.

I znów silnik zwalnia obroty, znów mała poprawka kursu, wreszcie pojedynczy sygnał. Żelastwo w dół, ciężka praca przy rytmicznym poruszaniu wędziskiem, odpuszczanie kabłąka, bo dryf zniósł łabę, pilker stracił kontakt z dnem. I… jest! Jakże fascynujący ten opór na dole! Pod kilem 70 metrów, pilker wypuszczony już daleko, nawet o 50 m dalej. Rybę trzeba więc ciągnąć ze 100 albo i więcej metrów. Ciężka to praca! Ale ileż w tym frajdy! A jeszcze więcej, gdy o podanie gafa wołać trzeba, bo ryba ma kilka kilogramów, na kiju nie da się jej podnieść. A ileż cichej, przelotnej zazdrości, gdy kto inny woła o gaf, a ty ciągniesz, człowieku, ledwie miarowego bolka…

Trzy sygnały buczka,

oznaczające koniec łowienia, brzmią prawie jak marsz żałobny. Idziemy do portu. Dopiero wtedy widać na dobre, że fala przelewa się przez pokład. Czuć, jak silny jest wiatr. Który na pełnym morzu naprawdę daje popalić. Którego nie czuć na plaży, bo tam prawie wcale nie dmucha. A którego nie dostrzegamy na pokładzie, bośmy zaabsorbowani łowieniem, czekaniem na kolejne napłynięcie.
Dopiero w drodze powrotnej odżywają powoli ci, którym się zdarzyło spędzić większość czasu pod pokładem. Twarze sino – zielonkawe, worki pod oczami, wzrok mętny, ruchy jak na zwolnionym filmie… Trzeba było, mości państwo, zażyć Aviomarin:) Nie byłoby kłopotów.

Jeszcze ta chmara mew, które nie wiadomo skąd się wzięły. 15 mil od brzegu, a one nagle się pojawiają. Im bliżej – tym ich więcej. W jakiś przedziwny sposób rozpoznają, że zaraz się zacznie czyszczenie ryb. Czekają na resztki, po kilka naraz na wyścigi rzucając się na każdy skrawek. Gotowe pikować ku powierzchni nawet kilka metrów za rufą, gdzie woda najbardziej skotłowana przez śruby napędowe.
Wreszcie port. Jakoś tak teraz – szarość dziwna, siermiężna. Choć rano, gdyśmy wychodzili, każdy portowy szczegół, każda łajba, nawet pordzewiała, tchnęła aurą romantyzmu, przygody, czekającej na nas, nieokiełznanej przestrzeni. Opadły emocje. Zaczyna się czuć zmęczenie. Cicho się robi, gadać się ludziom odechciewa. Sprawdzamy, czy wszystko spakowane, gramolimy się na nabrzeże. Szkoda, że to już koniec…

Potem… za każdym razem to mam, na trzeźwo. Nabrzeże mi się kołysze pod nogami. W knajpce, gdy do obiadokolacji siadamy, pod tyłkiem kołysze mi się krzesełko. Kołysze się i łóżko, gdy wreszcie pod kołdrę wskoczę.

Później, po powrocie,

gul z zazdrości mi skacze, gdy któryś ze znajomków ciągnie na morze. To nic, że w innym towarzystwie skoczę na wędkarską nockę. Nasiedzimy się przy ognisku, połowimy leszczy. Że tych głosów przyrody, zapachów, dymu z ogniska, wrażeń, śmiechów, śpiewów – nieporównywalnie więcej. Że bliżej mam i prawie za darmo.

Jakoś tak… ciągnie. Nie pytajcie, co ciągnie. Nie wiem. Może to rzeczywiście ten legendarny zew morza? Porównuję czasem: tu na łowiska mam o godzinę jazdy, może ciut dłużej. Cztery litery w fotelik ewentualnie bieganie ze spinem po ukochanych chaszczach. Przy ognisku zbierze się wspaniałe grono, czasem liczące ze dwadzieścia osób. Od którego odchodzi się nad ranem do barłogu z zakwasami przepony. Bo tyle śmiechu było.
A na morzu? Wiatr czasem daje tak, że prawie krzyczeć trzeba, by się dogadać z kamratem stojącym na sąsiednim stanowisku, półtora metra dalej. Pokład tańczy pod nogami. Czasem kolejna fala ma swój szczyt nad głowami ludzi stojącymi na pokładzie. I heja! Do góry! I w dół. Aż układ trawienny dostaje świra.

Kumoter mój serdeczny, szczur lądowy pełną gębą, odreagowując swoje problemy życiowe, zamustrował się na statek handlowy. Na pół roku. Pływał dwanaście lat. Opłynął cały świat. Widział „ryczące czterdziestki” koło Przylądka Horn. Przeżył ileś tam tajfunów w Oceanii. Przeżył atak piratów tamże. Rzygał, jako doświadczony już marynarz, przy Przylądku Dobrej Nadziei.
Teraz, z racji wieku i zdrówka, przywiązany do biurka komputerowiec. Tęskniący za morzem, za przestrzenią wietrzną, rozkołysaną falami, gwiżdżącą wiatrem na linach… Raz w roku wyskakuje na morze, z wędką. Nawet nie po to, by się nałowić. Bardziej – by poczuć pod stopami pokład tańczący, wiatr wdzierający się pod kapotę, usłyszeć grzmot, gdy fale uderzają o burtę, poczuć przestań bezkresną, niczym nieskrępowaną, nieokiełznaną…

Nie wiem, co w tym jest.

Nie próbuję nazywać. Tylko… usiłuję wracać najczęściej jak to możliwe. Ja, który wścieklizny bym dostał, gdyby przyszło mi leżeć kilka godzin na nadmorskiej plaży. A co ciągnie tych, którzy za pierwszym razem pochorowali się okrutnie, więc w postaci worków po kartoflach przeleżeli większą część rejsu na kojach? Wiem, jak się wówczas człowiek czuje. Też przez to przeszedłem.
Jednak wracam, inni też. By poczuć ten dreszczyk emocji, gdy już zamruczy silnik. By poczuć, jak po wyjściu za główki portowe pokład zaczyna się kołysać. Jak wiatr, którego na plaży prawie wcale się nie czuje, na otwartym morzu owiewa twarz.

Ta dziwna tęsknota na tyle jest silna, że ostatnim razem, mimo ostrzeżeń, że będzie sztorm, pojechaliśmy w ciemno. Zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie żadna jednostka nie wyjdzie w morze. Jednak z wątłą, iluzoryczną nadzieją, że może się uda. Nie udało się. Tylko połaziliśmy po porcie, z sentymentem i pożądaniem zerkając w porcie na uśpione przy kei kutry.

Została, póki co, myśl tęskna, sentymentalna – kiedy następny raz? A może znów będzie, że przeciągnie człek 500 kilometrów tylko po to, by pospacerować po porcie, z sentymentem pogapić się na ulubioną jednostkę, z powodu sztormu unieruchomioną w porcie?

Andrzej Bombola „Bombel”

Komentarze